O fotografowaniu przyrody – nieco inaczej
W lutowym numerze „Eko i My” Przemysław Miller opublikował artykuł „Fotografia przyrodnicza. Sztuka robienia zdjęć” („Eko i My” nr 2/2007), w którym podaje wiele cennych uwag odnośnie sprzętu fotograficznego oraz jego przydatności do robienia różnego rodzaju zdjęć przyrodniczych, a także omawia nieco technicznej strony fotografowania przyrody (naświetlenie, filtry itp.). Wiele z tych wskazówek warto zapamiętać i wykorzystać czy to przy kupowaniu (kompletowaniu) „parku maszynowego”, czy też już przy samym fotografowaniu.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę Czytelników „Eko i My” na nieco inne zagadnienia związane z fotografią przyrodniczą.
Łowy czy zachwyt?
Fotografię przyrodniczą czy też filmowanie przyrody często nazywa się „bezkrwawymi łowami”. Określenie to wywodzi się od nestora tych dziedzin w Polsce – Włodzimierza Puchalskiego. Jeszcze przed II wojną światową na podlwowskich stawach nakręcił on film pt.: „Bezkrwawe łowy”, zaś po wojnie wydał album pod tym samym tytułem. Z tego albumu pochodzi jedno z najpiękniejszych i najbardziej inspirujących zdań o polskiej przyrodzie i jej pięknie: „Przyroda nasza ma w sobie tyle piękna, że kto raz ją poznał do końca życia pozostanie pod jej urokiem”.
W oparciu o to można, a nawet trzeba zadać sobie szereg ważnych pytań: co powinno być ważniejsze – łowy czy zachwyt nad pięknem przyrody? Fotografowanie jako droga do poznania przyrody czy fotografia dla osiągnięcia efektu? A jeśli dla efektu to czy cel uświęca środki? A może da się połączyć i łowy, i zachwyt nad pięknem przyrody? To pytania, które stają przed każdym, kto zajmuje się fotografią i nie traktuje jej jedynie jako jedno z hobby. Na wiele z tych pytań trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Wydaje się, bowiem, że tak za jedną, jak i drugą stroną można znaleźć argumenty, zaś odpowiedź zależy od indywidualnych zapatrywań czy wrażliwości odpowiadającego. Tak jest i w moim przypadku.
Nie ukrywam, że staram się być raczej koneserem przyrody niż jej „utrwalaczem” na nośniku, i mimo, że robię dużo zdjęć (których jakość sami Czytelnicy mogą poddać ocenie), to wolę je robić z pozycji dyskretnego obserwatora niż nachalnego paparazzi. Wydaje się, że w każdym robiącym zdjęcia, zwłaszcza obiektom żywym (ptaki, motyle), budzi się w pewnym momencie instynkt łowcy – podejść, oszukać, przechytrzyć i sfotografować, czasem za wszelką cenę. Lub też bierze górę uczucie kolekcjonera – nazbierać jak najwięcej gatunków, stworzyć swój własny fotograficzny atlas roślin, owadów, grzybów, ptaków. Być może nic w tym złego, zwłaszcza, gdy planuje się wykorzystać te materiały do edukacji, czyli procesu uwrażliwiania ludzi na piękno przyrody i w konsekwencji (chciałoby się w to wierzyć) zmotywowania ich do jej ochrony. Mimo to życie zastawia na „łowcę” wiele pułapek. Jedną z nich jest pokusa zapomnienia – sfotografowałem, „odfajkowałem”, nie muszę pamiętać, mam to na kliszy. Tymczasem według mnie sam proces fotografowania winien być edukacją, zachwytem i zbliżeniem do przyrody, bo to nie o efekt w rzeczywistości chodzi. Aby zrobić ciekawe zdjęcie owada na łące trzeba się do niego przybliżyć, usiąść, albo nawet się położyć, popatrzeć na łąkę z perspektywy owada czy płaza – nie człowieka, poczuć jej wilgoć i zapach. By zrobić „na supermakro” kwiat również trzeba się do niego zbliżyć i wrażliwy fotograf często nim zrobi zdjęcie zachwyci się misterną budową storczykowego kwiatu, drobnymi detalami w kwiecie cykorii, świetlika czy lnicy, delikatną budową skrzydła siedzącej na niej ważki, która w międzyczasie zdąży uciec spod obiektywu. Fotografowanie uczy cierpliwości – nie wolno się spieszyć. Uczy też doceniać i dostrzegać rzeczy zda się oczywiste i nie warte uwagi. Promyk światła, który czyni z ponurego rżyska złoty „łan”, lub kilka promyków rozpływających się w gęstej mgle w świerkowym, górskim borze, błękit nieba, bez którego trójżółty kwiat lnicy nie byłby tak wyraźny i kontrastowy, krople rosy na pajęczynie, w których o właściwej porze poranka odbija się cały otaczający świat. Dlatego warto czasem powściągnąć instynkt łowcy i popatrzeć w skupieniu na pracowicie utkaną oryginalną sieć tygrzyka, niż niszczyć ją w pogoni za efektywną fotką jej budowniczego.
Inną pułapką jest złudna nieco wiara w skuteczność edukacji przy użyciu tych pięknych zdjęć. Bo mimo wszystko, czym innym jest oglądanie przyrody na martwym nośniku, a czym innym jej odczuwanie. Fotografia choćby i najlepsza nie odda ni zapachu, ni powiewu wiatru, ani też słonecznej spiekoty. Ludzie, w dzisiejszych leniwych czasach, często traktują piękny film przyrodniczy czy fotografię jako kolejną rzecz do oglądnięcia i… nic poza tym. Nie przekłada się to wcale na ochronę przyrody. Od tego, że coraz więcej mamy wykształconych magistrów ochrony środowiska wcale przyrodzie nie jest lepiej, bo nie wystarczy się jej nauczyć czy naoglądać – trzeba ją jeszcze czuć!
Cel nie uświęca środków
Kwestią poruszaną i dyskutowaną wielokrotnie jest pewna etyczna ocena działań zmierzających do podejścia jak najbliżej obiektu w celu sfotografowania czy sfilmowania go. Dotyczy to zwłaszcza gatunków zwierząt rzadkich i chronionych, ale nie tylko. Po serii porad jak oszukać i podejść rudzika, ziębę czy słowika Tomasz Kłosowski we wspomnianym już artykule pisze: „Kończąc dźwiękowe łowy czuliśmy pewien niesmak, że tak się naprzykrzaliśmy ptakom, narażając je przy tym na stres i wywodząc w pole. Ale zaraz znajdowaliśmy wytłumaczenie, że przecież na południu Europy są i tak masowo zabijane na przelotach, że i u nas wiele rozbija się o samochody choćby tylko te wiozące miłośników ptaków na obserwacje w plenerze. Ale to nas do końca nie uspokoiło. Czy takie wabienie ptaków dla ich fotografowania jest dla nich zupełnie nieszkodliwe? Tego tak naprawdę nie wiemy”. Nieco marnie brzmi dla mnie to wytłumaczenie. Bo o ile istotnie trudno jest ocenić wpływ niepokojenia na takie gatunki jak wspomniane wcześniej wróblaki, o tyle niepokojenie dużych ptaków drapieżnych z pewnością wpływa na porzucanie gniazd i w konsekwencji na spadek ich liczebności.
Wszak to właśnie troska o zapewnienie ptakom spokoju (zwłaszcza w sezonie lęgowym) legła u podstaw wyznaczania tzw. stref ochronny wokół miejsc gniazdowania dużych drapieżników, bociana czarnego i innych zwierząt. Sam miałem okazję usłyszeć od dyrektora jednego z lubelskich parków krajobrazowych słowa: „Mieliśmy kiedyś u siebie orlika, ale przyjechał pan X. (tutaj padło nazwisko jednego ze znanych w kraju fotografów przyrody) siedział tydzień i już w tym roku nie ma u nas tego ptaka”.
Jednak nie tylko o wielkość tutaj idzie. Sądzę, że problem jest znacznie głębszy i dotyczy wrażliwości osobistej poszczególnego obserwatora przyrody. I każdy winien go rozwiązać w zgodzie z własnym sumieniem.
***
Dla mnie żywym obrazem wrażliwej postawy wobec przyrody i jej odczuwania była sytuacja, jaką opowiedzieli mi przyjaciele z Białorusi. Otóż na tegorocznym międzynarodowym obozie ornitologicznym na Łąkach Turowskich na Polesiu zaobserwowano czaplę złotawą. Było to bodaj czy nie pierwsze stwierdzenie tego gatunku na Białorusi. Jej pojawienie się obserwowało, w niewielkiej odległości, kilku uzbrojonych „po zęby” (lunety, lornetki, aparaty fotograficzne) ornitologów. I nikt nawet nie sięgnął po sprzęt. Wszyscy stali z „rozdziawionymi gębami” patrząc na tego pięknego i rzadkiego ptaka, który odleciał nieuwieczniony na żadnym nośniku, ale z pewnością zapamiętany na długo przez tych, którzy go obserwowali.
Krzysztof Wojciechowski, Eko i My
Przypomniał mi się film i jedno zdanie bohatera – „pozbieraj te płytki, mięso zabierz do kapusty, na cały miesiąc starczy” Kobieta zrobiła normalny obiad u Ciemnogrodzkiego chłopa, z talerzami, widelcami, nożami, schabowy, ziemniaki, kapusta, na każdym talerzu. Przyszedł stary zatwardziały chłop, zobaczył to i nie pozwolił na taki obiad, rozkazał – wszystko do jednej miski, duża rodzina – wszyscy z jednej miski jedzą kartofelki, a schabowy z kapusta zniknął ze stołu.
I tak samo z fotografią, ona istnieje, wszyscy maja aparaty, fotografia jest!, rozwija się. Dla Fotografików ambitnych, zdolnych są sława, pochwały, czekają jeszcze lepsze aparaty, ciekawe warsztaty fotograficzne, podróże, czekają tam cudne pejzaże. A filozoficzne miernoty, co robią ? – skowyczą, skowyczą jak pies na pustyni, i na dodatek takich samych jak oni miernych kolesiów szukają ;-) ha ha ha
Ludzie wrażliwi na piękno przyrody zdają sobie sprawę z tego, ze cel nie uświęca środków, że „piękna” fotografia okupiona ostatnim stanowiskiem orlika wcale piękna nie jest. Potrafią zapanować na własnym egoizmem i dzika chęcią sfotografowania za wszelką cenę i nie bacząc na koszty jakie przyroda poniesie i zrezygnować z takiego zdjęcia, choć mogliby je wykonać. Ograniczeni egoiści są jak paparazzi gotowi włożyć obiektyw pod kołdrę kochającej się parze byle tylko mieć efektowne zdjęcia, a później jak przystało na filozoficzne miernoty długo myślą nad tym przy przytoczyć jakiś tam obrazek z Konopielki, który pasuje ni przypiął, ni wypiął.
a nie tylko w obiektyw. Osobiście doświadczyłem tego 2 lata temu nurkując w okolicy wysp St. Jones w Morzu Czerwonym. Chciałem koniecznie spotkać rekiny głowomłoty i oczywiście zrobić im zdjęcie. Jednak nie mogłem ich wypatrzeć w bezmiarze błękitu. Dopiero jak zrezygnowałem z uporczywego oglądania świata podwodnego przez wyświetlacz aparatu… zobaczyłem 3-metrowego głowomłota. Ani myślałem wówczas o fotografowaniu. Karmiłem oczy i duszę widokiem przepięknego rekina, który zbliżył się do mnie na kilka metrów i potem spokojnie odpłynął. Co zobaczyłem to moje :) Nie sfotografowałem i nic z tego nie żałuję.