HIGIENA SANITARNA W POLSCE. Jak załatwiano potrzeby fizjologiczne?
Ekologia.pl Środowisko Specjalne Obieg zamknięty, czyli przyczynek do dziejów higieny sanitarnej w dawnej Polsce.

Obieg zamknięty, czyli przyczynek do dziejów higieny sanitarnej w dawnej Polsce.

Generał Felicjan Sławoj Składkowski, będąc ministrem spraw wewnętrznych wydał on m.in. rozporządzenie polecające stawianie gustownych wychodków na wsiach, fot. dreamstime
Generał Felicjan Sławoj Składkowski, będąc ministrem spraw wewnętrznych wydał on m.in. rozporządzenie polecające stawianie gustownych wychodków na wsiach, fot. dreamstime

Generał Felicjan Sławoj Składkowski, premier i wielokrotny minister w międzywojennej Polsce, był z wykształcenia lekarzem, a więc jego starania o podniesienie poziomu higieny w kraju były czymś naturalnym. Będąc ministrem spraw wewnętrznych wydał on m.in. rozporządzenie polecające stawianie gustownych wychodków na wsiach, aby przerwać tradycję chodzenia „za stodołę”. Z sentymentem taki właśnie wiejski wychodek wspomina bohater powieści „Wspólny pokój” Zbigniewa Uniłowskiego.

Niewdzięczny lud szybko obdarzył te publiczne przybytki mikcji (medyczne określenie aktu oddawania moczu przyp. redakcja) i

Szeląg dam od wychodu; nie zjem, jeno jaje: Drożej sram, niżli jadam; złe to obyczaje. – Jan Kochanowski

defekacji (medyczne określenie aktu wypróżniania się przyp. redakcja) mianem „sławojek”, co splendoru imieniu generała raczej nie dodawało, a póżniej, w okresie PRL-u, było stałym elementem w propagandzie ośmieszającej przedwojenne władze.

Nie on pierwszy poniósł straty moralne w batalii o poprawę warunków wypróżniania się obywateli. Oto kilkadziesiąt lat wcześniej, prezydent Krakowa Juliusz Franciszek Leo, ekonomista i prawnik, profesor UJ, twórca Wielkiego Krakowa, zainicjował w swoim mieście budowę szaletów publicznych, aby ustrzec niewinne pacholęta, dziewice, matrony i szlachetnych obywateli przed gorszącym widokiem osobników nieprzystojnie „puszczających wodę” po kątach.

Zielone domki w Krakowie

Wychodek umieszczony wewnątrz budynku, autor: Flominator/ Wikipedia CC

Tak więc na początku XX wieku sieć uroczych zielonych domków pokryła centrum Krakowa, szczególnie licznie kryjąc się dyskretnie wśród zieleni Plant. Oczywiście dowcipna krakowska ulica nadała tym stylowym małym budyneczkom nazwę „leówek”, mimo że jeszcze w drugiej połowie XIX wieku porcelanowe naczynia nocne (po prostu nocniki) nazywano „hamersztajnami” ku niesławie nazwiska barona von Hammersteina, komendanta wojskowego Galicji, który był powszechnie znienawidzony z racji swoich represyjnych poczynań w stosunku do Polaków. A przecież to Juliusz Leo, poseł na Sejm i prezes Koła Polskiego w Radzie Państwa, doprowadzil ostatecznie do wykupienia Wawelu od Austriaków! – Oto przykłady czarnej niewdzięczności!

Porzućmy zatem te nieodległe czasy i cofnijmy się kilka wieków wstecz, kiedy to czynności fizjologiczne wykonywano w sposób naturalny, spontaniczny i radosny – czyli „gdzie popadnie”.

Chociaż w niektórych miastach średniowiecznych można dostrzec pewne zalążki lub namiastki kanalizacji, to główny ciężar odprowadzania ścieków komunalnych spoczywał na rynsztokach, którymi „wszelkie plugastwo ciecze”. Korzystając z pochyłości terenu i praw grawitacji płynące nimi fekalia trafiały zazwyczaj do fosy lub opływającej miasto rzeki. Jeżeli przepływ wody w fosie był niedostateczny, to wówczas prawdziwym stawało się stwierdzenie, iż średniowieczne miasto najpierw było czuć, a dopiero potem widać. „Cięższe frakcje” trafiały zazwyczaj do dołów kloacznych, usytuowanych często przy szpitalach, leprozoriach (dom dla chorych na trąd przyp. redakcja), domach dla podrzutków, klasztorach, w miejscach intensywnego handlu, przy niektórych domach, skupiskach warsztatów rzemieślniczych, zajazdach i w naturalnych zagłębieniach terenu. Po przepełnieniu, ich zawartość przyczyniała się do użyżniania okolic miasta – stąd kwitnące podmiejskie sady i ogrody (powiemy o tym póżniej), a w chwilach oblężenia wylewana była ochoczo na głowy szturmujących mury wrogów.

Zaułek, ściana rynsztok lub… przez okno

Kloakom towarzyszyły niekiedy latryny, w których załatwiano „większą potrzebę”; co się tyczy „mniejszej potrzeby” – to panowała tu oczywiście większa swoboda, tj. zaułek, ściana, rynsztok. W domach szlacheckich i w zamożnych domach mieszczańskich gospodarze i ich goście odpowiadali na zew natury w oddzielnych pomieszczeniach pod troskliwą i wszechstronną opieką służby.

Nobliwe mieszczki korzystały zazwyczaj ze specjalnych naczyń w zaciszu sypialni lub w bokówkach. Tak więc codziennie tysiące urynałów powierzało swą zawartość nigdy nie wysychającym rynsztokom i dołom kloacznym, przy czym nieczystości często wylewano przez okno wprost na ulicę i na głowy przechodniów, co wywoływało awantury i interwencję drabów miejskich. I tak mijały wieki.

Nie popadajmy jednak w kompleksy! Podobnie działo się wówczas wszędzie, nawet na najprzedniejszych europejskich dworach, na przykład w paryskim Luwrze. Daje temu wyraz Brantome (Pierre de Bourdeilles, pan i opat de Brantome) w swoim dziele „Vies des dames galantes” („Żywoty pań swawolnych”), w którym opisuje intymne życie francuskiego dworu w XVI wieku. Oto wielce niestosowny cytat z tej książki w niepowtarzalnym tłumaczeniu Tadeusza Boy–Żeleńskiego z roku 1913:

Słyszałem tę opowieść od nieboszczyka pana Randana: iż gdy raz zebrała się siła dobrych towarzyszów razem na dworze, iako pan Nemurski, pan widam Szarteński, pan grabia Delarosz, panowie Monpezak, Giwry, Dżemli y ini, nie wiedząc, co z czasem począć, poszli iednego dnia pozierać, iako panny szczaią, rozumie się, oni ukryci na dole, a one na górze. Była iedna, która szczała tuż przy ziemi: nie chcę iey nazwać; owo, iako że podłoga była z desek, otóż ta panna miała wisiory tak długie, iż przechodziły przez szparę desek tak dużo, iż ie pokazała na długość palica; tak iż pan Randan, trefunkiem maiąc laskę, którą wziął od pachołka, a która była z kolcem, przebił misternie iey wisiory y przyszył ie tak do deski, iż panna czuiąc ukłucie poderwała się tak nagle y rączo, że podarła ie sobie ze wszytkiem, y z dwóch części, które miała, uczyniła cztyry; y owe rzeczone wisiory przecięły się kształtem rakowey brody; z czego wszelako ta panna nie miała się dobrze a zaś pani iey barzo w gniew popadła. Pan Randan y kompania opowiedzieli to królowi Hendrykowi, który był dobry kompan: owo uśmiał się do syta y załagodził wszytko naprzeciw królowey, nic iey nie ubarwiaiąc.”

Współczesne „sławojki” w studenckiej bazie namiotowej, Beskid Niski, fot. Tomasz Kuran aka Meteor2017/ Wikipedia CC

Pełni oburzenia na tak niecny postępek panów francuskich, czym prędzej powróćmy na grunt rodzimy, gdzie – jak wspomnieliśmy – mijały wieki, mijały wieki, mijały wieki… , aż nastał wiek XIX, kiedy to, po zrzuceniu okowów dawnych fortyfikacji, nastąpił gwałtowny rozwój miast.

Wraz ze wzrostem liczby ludności, wzrosła dramatycznie „produkcja” efektów końcowych procesu przemiany materii. Obok wychodków na podwórzach, pojawiły się ustępy na piętrach budynków (zwykle na końcach wewnętrznych ganków). W ciągu dnia z pomieszczeń tych korzystali jedynie panowie, natomiast panie zadowalały się wykwintnym „taboretem do wychodzenia na dwór w pokoju” lub zwyczajnym „naczyniem nocnym porcelanowym w kwiatki” , czyli znanym nam już „hamersztajnem”.

W ciągle jeszcze pozbawionych kanalizacji miastach licznej nowej zabudowie musiała towarzyszyć gęsta sieć kloak, których częste opróżnianie było koniecznością. W warunkach rozkwitającego kapitalizmu stanowiło to wyzwanie dla jednostek przedsiębiorczych.

Tak oto na przykład w Krakowie aż do wybuchu pierwszej wojny światowej doskonale prosperował Zakład Oczyszczania Dołów Kloacznych Systemu Talarda. Na jego ekwipunek składały się beczkowozy z odpowiednim zestawem rur, którymi za pomocą pompy napędzanej maszyną parową wydobywano nieczystości z dołów kloacznych i napełniano nimi rzeczone cysterny. Otóż dzierżawcą tej firmy był obywatel Nowej Wsi niejaki pan Chwastek. Dzierżawa owa stanowiła doskonały i popłatny interes, jako że wymieniony przedsiębiorca odsprzedawał zawartość beczkowozów okolicznym właścicielom ogrodów warzywnych jako nawóz.

Dzięki niemu też zapewne w Nowej i Czarnej Wsi uprawiano pewną specyficzną odmianę sałaty tzw. głąbiki krakowskie. Sałata ta nie posiadała główek, ale za to miała długie łodygi, które kiszono i podobno ze smakiem spożywano w Krakowie i dalszych nawet okolicach. A że nieodwołalną konsekwencją spożywania jest wydalanie, przeto w tym właśnie miejscu obieg się nam definitywnie zamyka.

Marek Żukow-Karczewski


4.7/5 - (10 votes)
Post Banner Post Banner
Subscribe
Powiadom o
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

tak się u nas ów drewniany domek nazywa :)

Wtedy wszyscy mówili o przyszłej wojnie.

Zupełnie nie wyobrażam sobie życia w takim średniowiecznym mieście. Wylewanie fekaliów z okna na głowy przechodniów? Fuuuuujjjj

Uwielbiam felietony Pana Marka. Brawo dla ekologia.pl za ryzyko i stworzenia niszy dla wielbicieli historii.