Opowieść o chłopcu, który ujarzmił wiatr

W wieku lat 14 William Kamkwamba zbudował turbinę wiatrową z części zebranych na złomowisku. W ten sposób chłopiec z Malawi stał się bohaterem dla naukowców i specjalistów od polityki pomocy dla krajów rozwijających się. Bo nie czekał na cud. William Kamkwamba ma teraz wielkie plany: chce oświetlić całą Afrykę (Frankfurter Allgemeine Zeitung 14.03.2010).
Kiedy w 2002 roku susza niszczy zbiory na polach Malawi i tysiące ludzi umiera z głodu, William Kamkwamba ma 13 lat i z ciężkim sercem musi porzucić szkołę. Nie czeka na cud, niewiele myśląc bierze sprawy w swoje ręce. Z odrobiną kukurydzianego kleiku w żołądku, z książką z wiejskiej biblioteki w ręku, uzbrojony w ciekawość i determinację, zabiera się do realizacji śmiałego planu: dać swojej rodzinie elektryczność. Całymi miesiącami grzebie w śmietnikach i na złomowisku, wyprasza od ojca zepsuty rower, wykopuje spod ziemi stare rury PCW… Z tych niepotrzebnych już nikomu „skarbów”, zamiast walczyć z wiatrakami, wiatraki buduje i przeobraża swój kawałek świata.
Ilustracje z książki bibliotecznej podsunęły mi pomysł, głód i ciemności stały się źródłem inspiracji i tak wyruszyłem w tę niezwykłą, długą podróż. Jednego się nauczyłem i będę się tym kierował: Jeśli chcesz dojść do czegoś, wystarczy spróbować.
O chłopcu, który ujarzmił wiatr to niezwykła, krzepiąca opowieść o potędze ludzkiej pomysłowości i harcie ducha wobec przeciwności losu. To książka o nadziei we współczesnej Afryce i jej potędze w walce z przeciwnościami losu. O chłopcu, który ujarzmił wiatr to lektura obowiązkowa dla tych, którzy ośmielają się marzyć.
O autorach
WILLIAM KAMKWAMBA jest studentem African Leadership Academy, panafrykańskiej szkoły w Johannesburgu w Afryce Południowej. Posiada tytuł 2007 TED Global Fellow. Jego życiorys został zamieszczony w „Wall Street Journal”, a wynalazki Williama można znaleźć wśród ekspozycji Muzem Techniki i Przemysłu w Chicago. Często bywa gościem różnych inmprez, na których opowiada swoją historię. W roku 2008 wystąpił na Światowym Forum Gospodarczym 2008, gdzie zabrał głos w sprawie Afryki (Malawi).
BRYAN MEALER jest autorem książki „All Things Must Fight to Live: Stories of War and Deliverance in Congo”, o wojnie w Demokratycznej Republice Konga. Był korespondentem Associated Press, pisuje do wielu czasopism, m.in. do „Harper’s” i do „Esquire”(Malawi).

Fragment książki:
Tego wieczoru w domu przyszedł mi do głowy inny pomysł. Dynamo rowerowe było idealnym generatorem do większego wiatraka, takiego, jaki chciałem zbudować, no i w jakimś momencie musiałbym popracować, żeby zdobyć pieniądze na jego zakup. Ale do tego eksperymentalnego modelu wystarczyłby mi o wiele mniejszy generator i nawet wiedziałem, gdzie go zdobyć.
Wybrałem się do Geoffreya.
– Eh, bambo, pamiętasz gdzie postawiliśmy tamten radiomagnetofon?
– Aha, jest tu gdzieś. A co?
– Chcę wyciągnąć z niego silniczek i użyć go do generowania elektryczności.
– Elektryczności?
– No tak, z wiatraka.
Za każdym razem, kiedy wybieraliśmy się z Gilbertem do biblioteki, Geoffrey był zbyt zajęty pracą na polu. Zresztą nie interesowały go te nasze wyprawy.
– Idziemy do biblioteki – mówiliśmy. – Idziesz?
– Idźcie sami – odpowiadał. – Traćcie czas, na zdrowie.
Ale teraz, kiedy opowiedziałem mu o swoim pomyśle zbudowania wiatraka, który wytworzy energię – i potem pokazałem, co dotychczas skonstruowałem – spojrzał na to inaczej.
– Cool! Jak wpadłeś na taki pomysł?
– Biblioteka.
Za pomocą płaskiego śrubokręta zrobionego ze szprychy rowerowej, wykręciłem śruby z oprawy radio-magnetofonu i odłożyłem je na bok. Wyciągnąłem magnetofon i z tyłu, za nim, znalazłem silniczek. Był długości połowy mojego palca wskazującego i miał grubość baterii AA. Wystawał z niego kawałek metalu w kształcie walca, przymocowany do małego miedzianego kółka, na który naciągnięta była gumka.
Ostrożnie wyciągnąłem silniczek. Kawałkiem drutu przymocowałem go do bambusa, tak żeby miedziane kółko i nakrętka od balsamu Bodycare były ze sobą zespolone, jedno obok drugiego, jak dwa kółka zębate. Ale kiedy obróciłem nakrętkę, ześlizgnęła się po miedzianym kółku. Konieczne było bardziej solidne połączenie, żeby zadziałało.
– Przydałaby się jakaś guma – powiedziałem.
– A skąd ją weźmiemy?
– Nie wiem.
– A może podeszwa buta?
Guma z naszych klapek była zbyt gąbczasta i nie dość trwała, więc się nie nadawała. Wszyscy chodzili w takich klapkach. Potrzebna nam był inny rodzaj gumy – Geoffreyowi przyszło do głowy, że najbardziej nadawałyby się solidne, gumowe buty na płaskim obcasie noszone przez większość kobiet w Malawi. Ale zdobycie takich butów nie było łatwe. Firma pod nazwą Shore Rubber zbierała po wsiach stare gumiaki i przerabiała je na nowe. Dawali pół kilo soli za każdą parę, więc oczywiście większość kobiet oddawała im swoje stare buty. Taka guma idealnie nadawałaby się do mojego wiatraka, więc postanowiłem ją zdobyć.
Przez cały dzień przekopywaliśmy z Geoffreyem śmietniki przy jego domu, przy domu ciotki Chrissy, Sokratesa i wreszcie przy naszym, szukając starych gumiaków. Wreszcie po wielu godzinach grzebania wśród skórek mango, skorupek orzeszków ziemnych, bananowych łupin, Geoffrey triumfalnie podniósł do góry but. Jeden but.
– Tonga!
Czarny but spędził w śmieciach tyle czasu, że był teraz cały szary, pokryty warstwą błota i różnych paskudztw.
– Dobra robota, chłopie! – pochwaliłem kuzyna.
Moim nożem, tym z blachy, wyciąłem z gumy małe kółeczko, na tyle duże, żeby założyć je na miedziane kółko silniczka jak nasadkę. Zajęło mi to godzinę. Wreszcie oba kółka zaskoczyły i zaczęły się razem obracać.
Teraz należało przetestować silniczek, żeby sprawdzić, czy wytwarza prąd. Geoffrey obracał skrzydłami wiatraka, a ja przyłożyłem sobie dwa przewody silniczka do języka.
– Czujesz coś? – spytał Geoffrey.
– Ahaaa, łaskocze – odpowiedziałem.
– No to dobrze.
Nie chciałem ukraść radia ojcu, a jedynym działającym radiem, jakie mieliśmy, był panasonic na dwie baterie, którego Geoffrey słuchał podczas pracy w polu. Często podkradałem się tam i nieraz nakrywałem go, jak tańczy przy muzyce swojego ukochanego Billy’ego Kaundy.
Trzymałem palik z wiatrakiem w gotowości, a Geoffrey otworzył pokrywkę panasonica i wyjął baterie. Bez baterii musielibyśmy podłączyć dwa przewody do plusa i minusa. Z tego, co wyczytałem w podręczniku, wynikało, że ponieważ radio działa na baterie, jego silniczek wytwarza prąd stały, natomiast dynamo, którym bawiłem się parę miesięcy wcześniej, produkowało prąd przemienny i działało tylko wtedy, kiedy podłączało się je do gniazdka radiowego na prądu zmienny.
– Skąd wiadomo, co jest plus, a co minus? – zaciekawił się Geoffrey.
– Jeśli podłączysz przewody i usłyszysz muzykę, to znaczy, że są dobrze podłączone.
– Niech ci będzie. Uwaga!
Wepchnął druty do środka, potem je skręcił, tak żeby stykały się ze złączem przeznaczonym dla baterii.
– I co teraz? – spytał.
– Teraz czekamy na wiatr.
Kiedy to powiedziałem, zawiało. Moje skrzydła zaczęły się obracać, a kółko kręcić. Radio zatrzeszczało, zaświstało i nagle popłynęła muzyka!
Był to mój ukochany zespół Black Missionaries. W Programie II śpiewali akurat swój przebój „Zostaliśmy wybrani… zupełnie jak Mojżesz…”.
Podskoczyłem tak wysoko, że prawie rozłączyłem przewody.
– Człowieku, czy ty to słyszysz? – wrzasnąłem. – Udało nam się! Zadziałało!
– Nareszcie! – wykrzyknął Geoffrey.
– Teraz pójdę jeszcze dalej! Superpower!
Po tym małym sukcesie zacząłem planować większy wiatrak.
Miałem już w głowie model, więc nie było potrzeby nad tym się dłużej rozwodzić. Myślałem o dużo większej machinie, w której znowu użyłbym rury PCW na skrzydła. Jako wirnik przydałby mi się jakiś mocny, płaski metalowy krążek. Jako wału mógłbym wykorzystać mechanizm korbowy z dolnej części roweru albo oś, która łączy korbowód i powoduje, że zębatka i łańcuch kręcą się, napędzając tylne koło i obracając dynamo.
Nie mam pojęcia skąd się wzięła moja pewność siebie, ale wiedziałem, że to wspaniały plan. Nie miałem jednak żadnej z potrzebnych mi rzeczy, ani pieniędzy, żeby je kupić. Żeby ten mój plan zrealizować – musiałem znowu wszystkie elementy sobie zorganizować.
Przez cały następny miesiąc budziłem się wcześnie i jak poszukiwacz skarbów wyruszałem na poszukiwanie części do wiatraka. Niezbędne materiały musiały być mocne i metalowe, a miejscem, po którym sobie najwięcej obiecywałem, była plantacja tytoniu nr 24, zaraz naprzeciwko szkoły Kachokolo. Znajdował się tam opuszczony garaż i sterta złomu, gdzie poniewierały się porzucone na pastwę rdzy, zapomniane części maszyn, a także porozbierane fragmenty podwozi samochodowych i traktorów. Poszliśmy tam parę razy z Gilbertem przed rozpoczęciem nauki w szkole średniej, zaniepokojeni wieścią, że chuligani z Kachokolo są nawet gorsi niż łobuzy z podstawówki w Wimbe. Szukaliśmy tam wtedy czegoś, co by się nadawało jako ławka do ćwiczeń, bo chcieliśmy sobie wzmocnić muskuły i stać się jak nasz wielki bohater tamtych dni – Bolo Yeung, chiński aktor sztuk walk z filmu Bloodsport – filmu, którego nigdy nie mogliśmy się dość naoglądać na seansach wideo.
– Możesz to podnieść, tak jak Bolo? – pytałem Gilberta, usiłując ruszyć z miejsca zardzewiały blok silnika.
– No jasne! Odsuń się na bok.
Spędziliśmy kilka dni na złomowisku, próbując podnosić najcięższe elementy, ale co tu dużo mówić, przyszła klęska głodu i nigdy ławki nie zbudowaliśmy.
Teraz wracałem na złomowisko, żeby zbudować moją nową machinę. Szedłem do Kachokolo dłuższą drogą przez wzgórza i strumienie. Krajobraz niewiele się zmienił od czasu, kiedy nastał głód. Trawa, ciągle wysoka, zaczęła brązowieć, ale kukurydza urosła wysoko i zieleniała na polach. Wkrótce miały nadejść żniwa, a wraz z nimi – przynajmniej na ten rok – koniec naszych kłopotów.
Kiedy dotarłem do szkoły, od razu skręciłem do wejścia na plantację. Wszedłem na teren złomowiska i zatrzymałem się. Co za widok! Teraz, kiedy miałem konkretny cel i plan, zdałem sobie sprawę, jakie skarby miałem przed sobą. I tyle tego było! Stare pompy wodne, traktorowe felgi wielkości połowy mnie samego, filtry, szlauchy, stare rury i pługi.
Wypatroszone podwozia kilku minibusów walały się w pełnym słońcu, obok dwa porzucone traktory. Wyblakły niebieski lakier dawno poodpadał. Nie miały już opon ani silników, zostały z nich tylko zardzewiałe skrzynie biegów. Kierownice jednak pozostały nietknięte, zachowały się też dźwignie zmiany biegów i pedały hamulców. Na kole obok dźwigni, która służyła jako pedał gazu, znajdował się mały guziczek – sprzęgło. Szkło na tablicach rozdzielczych było potłuczone, ze wszystkich stron wdzierała się wysoka trawa.
Natrafiłem na żyłę złota – pomyślałem. Na złomowisku panowała niezwykła cisza i miałem je wyłącznie dla siebie. To było cudowne.
Pierwszego popołudnia znalazłem w trawie przed garażem spory wentylator od chłodnicy traktora. Idealnie nadawał się na mój wirnik, bo mogłem przyśrubować plastikowe skrzydła wiatraka bezpośrednio do metalowych łopatek wentylatora. Tego samego dnia znalazłem ogromny amortyzator wstrząsów, także od traktora. Waliłem nim o blok silnika, żeby rozbić obudowę. Kiedy odpadła, okazało się, że znajdujący się pod nią tłok z łatwością da się przyspawać do wentylatora i tym sposobem miałbym znakomity wał.
Potrzebne mi było coś w rodzaju łożyska kulkowego, żeby połączyć amortyzator wstrząsów z osią rowerową, żeby zmniejszyć tarcie. Wziąłem kawałek sznurka i zmierzyłem koniec amortyzatora, po czym obszedłem całą stertę żelastwa i przymierzałem swój sznurek do różnych wałów z łożyskami. Po trzech dniach znalazłem takie, które pasowało. Pochodziło ze starego młynka do mielenia orzeszków ziemnych.
Znalazłem zardzewiałą sprężynę i tłukłem nią w młynek, żeby wydostać z niego łożysko. Zajęło mi to cały dzień, bo musiałem uderzać powoli i ostrożnie, żeby go nie uszkodzić. Po kilku godzinach walenia w metal miałem na rękach pęcherze, które natychmiast pękały i krwawiły. Żeby wytrzymać ból i móc dalej pracować, wyobraziłem sobie, że jestem Bolo i zanurzam dłonie w gorącym piasku, żeby były silne jak stal. Takie gry umysłowe jakoś zadziałały, bo w końcu udało mi się mój skarb szczęśliwie wydostać. Żmudny wysiłek opłacił się. Było w idealnym stanie.
Jak już wspomniałem, skład złomu znajdował się dokładnie naprzeciwko szkoły średniej w Kachokolo, gdzie wiele tygodni temu zostawiłem kawałek serca. Szkoła teraz opustoszała, bo uczniowie przygotowywali się do drugiego semestru, a ten miał się zacząć już za parę tygodni. Mogłem zajrzeć przez okna i wyobrazić sobie siebie siedzącego w jednej z pustych ławek.
Tymczasem tytoń ojca nadal suszył się pod wiatami. Ponieważ jakoś przeżyliśmy klęskę głodu, miałem nadzieję, że kiedy zbiór będzie gotowy, uzyska dobrą cenę na aukcji, spłacimy długi, zapłacimy za czesne i cały mój smutek, że musiałem porzucić naukę, wreszcie się skończy. Wrócę do szkoły, gotów na wszelkie wyzwania.
– Uważajcie – powiedziałem. – Wasz człowiek Kamkwamba niedługo tu wróci.







Lenistwo, nieróbstwo, chciwość i korupcja – prawdziwe oblicze współczesnej Afryki na północ od RPA