Na ratunek przyrodzie. Ulotne nadzieje? (cz.5)
Rozwój ludzkiej cywilizacji jest nieuchronnym procesem. Zjawisko to, u swojego zarania pozytywne, przyniosło ze sobą szereg zagrożeń dla środowiska naturalnego, których skala i natężenie są obecnie tak wielkie, iż wymuszają działania zaradcze na skalę ogólnoświatową. Kryzys ekologiczny, z jakim mamy dziś do czynienia jest przy tym przejawem poważnego kryzysu wewnętrznego człowieka, który gotów jest poświęcić piękno i zasobność Ziemi oraz egzystencję tysięcy gatunków roślin i zwierząt, a nawet zdrowie innych ludzi – dla zysku materialnego.
Sprawy energetyki opartej na sile wiatru mają się niby całkiem dobrze, żeby nie powiedzieć – znakomicie, ale…, jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Naukowcom udało się bowiem wyliczyć, że gdybyśmy wykorzystali tylko połowę siły wiatru wiejącego na Ziemi, to i tak moglibyśmy wyprodukować 170 razy więcej energii, niż nasza cywilizacja potrzebuje (!). Ale nie potrafimy tego zrobić.
Od młyna do turbiny
Ludzie już od dawna starali się zaprząc potęgę wiatru dla własnych potrzeb. Wiatraki wspomagały m.in. młyny mielące ziarno na mąkę lub pompowały wodę. Ale już na początku XX wieku zaczęto zastanawiać się nad wykorzystaniem wiatraków do przemiany siły wiatru na energię elektryczną. Problemem było zapewnienie ich turbinom jak najlepszego wykorzystania podmuchów wiatru, który wieje z różnych kierunków, a nierzadko cichnie na wiele godzin i dni.
Konstruktorzy wiedzieli, iż – co by nie wymyślili – nie każde miejsca na ziemi nadają się na farmy wiatrowe. Aby opłacało się zbudować tego typu obiekty, średnia roczna prędkość wiatru na danym terenie powinna przekraczać 4 m/s. Łącząc myśl techniczną z wiedzą klimatologów i geografów rozpoczęto więc, z jednej strony prace nad skonstruowaniem jak najwydajniejszych turbin wiatrowych, a z drugiej – poszukiwania miejsc, gdzie wiatr wiał często i z odpowiednią siłą.
Jedną z największych obecnie farm wiatrowych jest, usytuowany na przełęczy Altamont w Kalifornii, zespół ponad 7 tys. turbin. Większość z nich ma formę wiatraków o poziomej osi, zwanych HAWT. Są to wysokie na kilkadziesiąt metrów wieże (im wyższe tym lepiej, ponieważ na większych wysokościach wiatr wieje mocniej), z dwoma lub trzema obracającymi się skrzydłami, połączonymi z generatorami prądu. Innym, rzadziej stosowanym rodzajem turbin wiatrowych są tzw. miksery, czyli turbiny o pionowej osi (VAW) i długich, zakrzywionych skrzydłach, dzięki czemu mogą one chwytać wiatr z dowolnego kierunku.
Grzechy główne…
Choć postęp techniczny powoduje stałe udoskonalanie wydajności turbin wiatrowych, jednak wciąż nie są to wyniki zadowalające, co przy ryzyku przerw w produkcji prądu z racji nieprzewidywalności siły wiatrów, winduje koszty energii produkowanej tą drogą na poziom dużo wyższy niż innych źródeł odnawialnych, nie mówiąc już o paliwach kopalnych.
Ale drożyzna energii wiatrowej to i tak najmniej dolegliwy zarzut stawiany dziś temu przemysłowi. O wiele trudniejszymi do rozwiązania problemami okazują się inne „dolegliwości” związane z dynamicznym rozwojem tej energetyki. Po pierwszym „zachłyśnięciu się” wiatrem, jako ekologicznym źródłem energii, w wielu krajach, szczególnie tych, gdzie zbudowano najwięcej farm wiatrowych, zaczęły się odzywać głosy krytyki, wskazujące na istotne wady tego rozwiązania: dewastację krajobrazu (tysiące wysokich wiatraków-słupów to raczej wątpliwa ozdoba terenu), hałas produkowany przez te urządzenia oraz zabijanie przez wielkie skrzydła turbin tysięcy ptaków, szczególnie w czasie sezonowych migracji.
Ten ostatni zarzut jest tym bardziej przykry, że postawili go ekolodzy, którzy – jak dotąd – byli jednymi z największych orędowników budowy farm wiatrowych. Praktyka jednak zweryfikowała ich oceny uciążliwości wiatraków dla środowiska naturalnego. Pojawiły się już nawet pozwy do sądów (np. w USA) o nakazanie przynajmniej okresowego unieruchamiania obracających się skrzydeł.
Jeszcze sporo pracy
A z jedną z najpoważniejszych słabości energii wiatrowej – niestabilnością „dostaw” – na razie również nie umiemy sobie poradzić. Problem ten dobrze ilustruje to, co działo się w Europie w 2003 roku, kiedy upalne, bezwietrzne lato zatrzymało skrzydła turbin niemal wszystkich największych farm. Braki dostaw załatały wtedy inne źródła energii, ale gdyby nie ta asekuracja – z pewnością doszłoby do wyłączeń prądu.
I tak naprawdę – póki naukowcy nie znajdą dobrego sposobu na magazynowanie energii pozyskiwanej tą drogą (teraz jej większość idzie „w gwizdek”), nadzieje na wielki prąd z wiatraków pozostaną niespełnione. Inna rzecz, że – jak podkreślają ekolodzy – aby dać szansę zielonej energii, trzeba zmusić zakłady energetyczne, instytucje finansowe i rządy do stopniowego zaprzestania inwestycji w uruchamianie coraz trudniejszych do wydobycia rezerw węgla czy ropy i przesuwania jak największych środków na prace nad stworzeniem efektywniejszych metod wykorzystania czystych źródeł energii. Czy się to uda, pokaże czas, oby tak się stało.
Marek Belec , Zielona liga