Wszystko ma duszę. Rozmowa z Agnieszką Mocarską
Czy nie jedząc mięsa nie jest się narażonym na docinki? I czy łatwo jest być w Polsce wegetarianinem i co to jest „Baby-led weaning”? Na te i inne pytania odpowiada Agnieszka Mocarska, współzałożycielka serwisu www.babyledweaning.pl.
wegemaluch.pl: Wegetarianizm to dla Ciebie?
Agnieszka Mocarska: Compassion over cruelty. Podoba mi się świat, w którym nie zabija się, nie poniża – ogólnie nie używa nikogo. Bliski jest mi indiański animizm, według którego wszystko jest jednym i wszystko, każdy ma duszę. To dlatego przed zadaniem śmiertelnego ciosu podczas polowania proszono zwierzęta o przebaczenie. Konieczność uśmiercenia kogoś była spowodowana potrzebą obrzędową, totemiczną lub też bywała po prostu kwestią przeżycia w mroźnej porze. Nie jest mi bliskie współczesne powoływanie na świat zwierząt, tuczenie byle więcej, byle szybciej, by je sprzedać innym, nie była to rzeczywistość trzymająca się w kupie dzięki sieci ustaw, rozporządzeń i zależności finansowych.
Jechałam ostatnio po warszawskim Służewcu i zauważyłam na płocie plakaty z jakimiś tkankami, okrwawionymi szczątkami. Zdziwiłam się, dotychczas takie niepoprawne wystawy zamykano z hukiem. W pierwszej sekundzie miałam myśl, że to może wegańskie bojówki tu były.
Zahamowałam, zeszłam z roweru i odkryłam, że to jednak taka klasyczna obrazkowa część antyaborcyjnej propagandy, a plakaty wiszą tak spokojnie tylko dlatego, że są na ogrodzeniu kościoła. Dzięki skojarzeniu z weganizmem odkryłam pytanie, które chciałabym zadać każdemu politykowi i klesze „broniącemu życia”: co Pan/Pani jadła w ostatni weekend?
Od kiedy i dlaczego zostałaś wege?
Wpływ idola. Nie pamiętam momentu decyzji, ale we wczesnej podstawówce byłam wielką fanką Michaela Jacksona. Była to pierwsza połowa lat 90. XX wieku – trudno wówczas było 12-latce zdobyć więcej informacji ponad te, które pojawiały się w prasie młodzieżowej. Zdeterminowana rozpoczęłam korespondencję z fanklubem brytyjskim i w ich broszurach znalazłam informację o tym, że Jackson jest wegetarianinem. Wtedy mnie tknęło pierwszy raz.
Ale pamiętam, że w siódmej klasie z tygodniowej zielonej szkoły wracałam głodna, wybór dań dla wegetarian był oczywiście żaden. Już w liceum przy specjalnym wegestoliku na wycieczkowej stołówce siedziały stale trzy, w porywach do pięciu osób. Pamiętam, jak raz koleżanka w fasolce znalazła parówkę. Zaalarmowana kucharka nie straciła rezonu, przyjęła oskarżenie i wyjaśniła nam, że nie jest to fasolka po bretońsku, tylko… fasolka kombinowana. Na tamtej wycieczce też schudłam.
Moja babcia pracowała w zakładzie drobiarskim, jestem dzieckiem wykarmionym kurczakami i jajkami. Opór w domu rodzinnym przeciwko mojej gastrorewolucji był średni, pojawiły się w szafkach sojowe półprodukty, były dyskusje o duszy kurczaka wyhodowanego laboratoryjnie, ale wiedza o etycznym żywieniu jednak nikła, skomponować sensownej diety nie potrafiłam bardzo długo.
Nie przeżywałam jednak nigdy rozstania z mięsem – całkowita rezygnacja z niego zbiegła się z moim wstrętem do jego smaku. Była to też połowa lat 90., wszystko w sklepach zaczynało powoli smak tracić. Długo mówiłam, że nie jestem wegetarianką, tylko po prostu nie jem mięsa. I wtedy była to prawda. Refleksja przyszła później.
Twoim zdaniem bycie wege ma wpływ na rozwój psychiczny i emocjonalny człowieka? czy uważasz, że dziecko wege ma większą empatię na cierpienie zwierząt?
Odpowiem anegdotą. Ostatniej jesieni zacumowały u nas w domu dwie zabłąkane muchy. Były przesympatyczne, niezbyt nachalne, szybko uznałyśmy, że to muchy-psy, ponieważ towarzyszyły nam nieustannie. Jak rano brałam prysznic, siedziały na ręczniku, jak wieczorem czytałam, przykucały przy książce, nie wchodziły z brudnymi nogami do zupy ani do herbaty. Muchy-psy były nie do odróżnienia, więc nadałyśmy im obu imię Ilona.
Pewnego dnia przybyli w odwiedziny znajomi z dziećmi. Mały chłopiec zauważył muchę i rzucił się w jej kierunku z okrzykiem „Zabić!”. Na co rwetes podniosły moje córki: „Jak to zabić?! To jest przecież Mucha!”.
Twoje dziecko też jest wege. Jak zareagowała Twoja rodzina na wyeliminowanie mięsa z diety dziecka, czy miałyście jakieś problemy zdrowotne?
Jak zareagowała rodzina na wyeliminowanie mięsa z diety dziecka? Nijak, bo go nie eliminowałam, po prostu go nadal nie używałam. Nie uważam wegetarianizmu za dietę eliminacyjną, po tylu latach mam ją za podstawową, chyba że w tym sensie, co moje niejedzenie papryki – czy to też dieta eliminacyjna? ;) Chwile grozy przeżyłam w pierwszej ciąży, wtedy kilka osób wsiadło na mnie z powodu niejedzenia mięsa, ale wystarczyło ujawnić wyniki morfologii i już było spokojnie.
Mam dwie córki (4 i 6 lat) i postawiłam im sprawę jasno: to jest martwe zwierzę, uważam, że naturalną cechą istoty żywej jest bycie żywą, miejsce zwierzęcia jest w naturze, ja w domu mięsa nie przyrządzę i nie podam. Tata i babcia im je podają, tutaj mój opór jest wyborem między przestrzeganiem mojej etyki a niewidzeniem się z rodziną. Wybieram rodzinę.
Dziewczyny swoją przyszłą dietę wybiorą również same. Rozmawiam z nimi o moich decyzjach, które siła rzeczy moich dzieci jeszcze dotyczą – starsza przynosiła kilka razy w tygodniu w roku szkolnym kanapki koleżanek, które nie chciały ich jeść, i dawała szynkę w prezencie kotu. Młodszej donoszę do przedszkola odpowiedniki mięsnych kotletów.
Obie mają 100-procentową frekwencję. Chorują tak jak ja – kilka razy do roku następuje przegrzanie systemu, co oznacza dzień gorączki, dzień spania, dzień regeneracji. Z poważniejszych niekatarowych chorób starsza miała ospę, młodsza ospę i różyczkę.
Ciężko być w Polsce wege, szczególnie rodzicem wegemalucha?
Jest to balansowanie między histerią a zdrowym rozsądkiem. Od długiego czasu chodzimy wyłącznie w butach tekstylnych, ostatnio natomiast złamałam się w… lumpeksie. Dwie pary sandałów, jeszcze z metkami, dobre jakościowo podeszwy, markowe, kosztowały grosze, ale, no, skórzane. Kupiłam. Nie biczuję się z tego powodu, decyzję tę podjęłam świadomie, po rozważeniu różnych za i przeciw; jest to dla mnie kolejny bodziec do zastanowienia się nad następnym krokiem do zmiany. Co, jak, kiedy mogę jeszcze zrobić.
Fakt, łatwiej jest po prostu iść i wybrać cokolwiek. Miałam kiedyś takie wcielenie. Porządne amerykańskie trzewiki w ekokartonowym pudełku ze stosownymi certyfikatami o fantastyczności opakowania. A potem internet okrąża wieść o tym, że drzewa do ich produkcji pochodzą od dystrybutora, który urządza radosną wycinkę w Amazonii. Z jednej strony sieć to doskonałe źródło informacji o rzeczach, o których nie dowiemy się z mainstreamowych mediów, z drugiej strony w sieci bomby wybuchają codziennie, część z nich wyrasta z plotek, czarnego PR-u, głupoty, niedopowiedzeń, część może zaistnieć tylko dzięki niedoinformowaniu odbiorców…
Obracam się częściowo w towarzystwie wegan i wegetarian, a moi znajomi zwierzętożercy to raczej ludzie najzwyczajniej
przyjmujący różnorodność świata za coś oczywistego. Gdy jesteśmy zapraszane do niewegetarian, np. na grilla, albo przygotowują dla nas coś niemięsnego, albo uprzedzają, że tego nie zrobią, żebym coś przyniosła. I to jest dla mnie OK. Tak się tu wyraża pamięć i szacunek.
Nie mam trudności z byciem mamą wegemaluchów. Moje dzieci przyjmują mój światopogląd, żyjemy w Warszawie, która jest coraz lepiej przygotowana na to, że nie wszyscy chcą robić i jeść to samo. Nie toczę tasiemcowych sporów w necie, nie podejmuję dyskusji o wyższości iksa nad igrekiem. Robię swoje.
W przedszkolach albo dziewczyny miały wegetariański catering, albo – jak teraz – przynoszę swoje wytwory. Czasami bywa to męczące, bo może akurat miałam ochotę przyrządzić wegański bigos na tydzień, a tu do przedszkola dodatkowo placuszki. Bywam wtedy zmęczona, głównie gdy naświetla mi się rozdźwięk między możliwościami świata a realną możliwością wyboru. Ale nie złoszczę się, to jest moje, wierzę w to, więc robię swoje. Im więcej osób będzie pytało, mówiło, głosowało nogami, czy też plackami z cieciorki, tym większa możliwość przyszłej zmiany. Powiedz – dostaniesz.
Pierwsza bariera dla mnie pojawiła się w zeszłym roku szkolnym, w szkole. Kucharka na pytanie o wegeopcję mnie wyśmiała. Często rzucam okiem na cotygodniowe szkolne menu. Mam w domu książeczkę z początku lat 80. o żywieniu dzieci w czasach niedoboru żywności. Propozycje posiłków z wkładki do dzisiaj służą kuchniom przedszkolnym i szkolnym za podstawę ich ponoć autorskich jadłospisów.
Nie brałam udziału w protestach przeciwko likwidacji stołówek szkolnych. Doświadczenie mnie nauczyło jednej ważnej rzeczy – jest catering, jest wybór. Jest wybór, więcej ludzi z niego korzysta. Więcej ludzi wybiera coś niemainstreamowego, bardziej się to utrwala w ogólnej świadomości. OK. Proszę bardzo, wolę realny wybór niż utrzymywanie czyjegoś etatu dla zasady.
Lubisz gotować? Jakie potrawy goszczą na Twoim stole?
Kiedyś, jeszcze na studiach, rozstałam się z chłopakiem, a potem kanałami się dowiedziałam, że rozgłasza on, iż nie umiem gotować. Ubawiłam się, bo mogło to tak wyglądać. On robił czasochłonne potrawy, lubiłam je, oczywiście, a moje gotowanie to było zmieszanie kilku rzeczy na krzyż i minimalne doprawienie. Tak gotuję do dzisiaj. Szybko, tanio, często jest to skanowanie lodówki: a dzisiaj to z tym i gotowe. Ale fakt, wówczas za gotowaniem nie przepadałam.
Naprawdę polubiłam to na urlopie wychowawczym. Zaczęłam hodować zioła, warzywa, fantazjować, kombinować. Gotuję sezonowo, inspiracji szukam w budzie z warzywami. Wczesną jesienią okopuję się w kardamon i imbir i ich zapach ciągnie się za nami do wczesnej wiosny. Najtrudniej jest zimą, korzystam z kiszonek, jemy pasjami wegański bigos ze śliwkami i żurawiną jakoś chwilę po tym, jak kończy się dynia w tysiącach wariantów na siedemnaście zup, wiosną to już z kalarepką w zębach wbiegamy w półki z owocami i latem robimy zimowe zapasy. Hitem ostatniej zimy był sok malinowy z chili i mirabelki z cynamonem.
Lubię patrzeć, co robią inni ludzie. Kilka lat temu mąż koleżanki wyposażył ją do pracy w suszi z owoców i oszalałam, robię je do tej pory, często z jaglanki, ładując do środka, co jest w szafce. W tym tygodniu było z… bobu.
To lubię: zimą tęsknię za świeżymi czereśniami w piance z mleka kokosowego, a w środku upalnego lata cieszę się na ten bigos. I tak rok za rokiem.
Jesteś współzałożycielką babyledweaning.pl – pierwszej polskiej strony o BLW, bazy informacji m.in. o zdrowym odżywianiu dzieci – skąd pomysł na taką stronę?
Zebrałyśmy się z Martą i naszymi małymi niemowlętami w mojej kuchni i wrzuciłyśmy im makaron na stół. Historyczna rozmowa była taka: „A wiesz, że to się nazywa BLW?”. „Tak, czytałam na brytyjskich forach. Szkoda, że w Polsce nie ma żadnego portalu na ten temat…”. „To załóżmy!”. Kilka godzin później kilka kilometrów od siebie jedna z nas pracowała nad ogarnięciem domen i serwerów, druga nad pierwszym contentem na stronę.
Rodzice najczęściej zaczynają od „papek” co oznacza że do „tradycyjnego” jedzenia długa droga. Z Twojego doświadczenia – trudno jest namówić rodziców do wypróbowania „niepopularnej” nauki jedzenia?
Nie namawiamy. Bo to jest tak, że na warsztatach rzadko pojawiają się przypadkowe osoby – raczej są to pary lub rodzice przekonani, potrzebują konkretnych informacji, wymiany doświadczeń na temat techniki karmienia, też wsparcia grupy. Zwykle podrzucam znajomym pomysł na BLW, zresztą wszyscy wiedzą, czym się zajmuję po godzinach – zarażają się albo nie.
Kuszący dla każdego jest luz towarzyszący BLW-rodzicom, to zaufanie, zostawienie pewnych decyzji kompetentnemu dziecku, niebieganie za nim z widelcem i namawianie. To często jest punkt wyjścia, niekoniecznie modny bunt przeciwko papkom, bo pojawiają się i takie krytyczne definicje naszego podejścia. Papki są bardzo OK, moja ulubiona zupa to zupa-krem.
Wiele osób jest gotowych na taki model od dawna, i nagle, przypadkiem, trafiają do nas. Nawet dzisiaj z rana na mejla firmowego babyledweaning.pl odezwała się do mnie z osiem lat niewidziana koleżanka z liceum, która nas znalazła, bo zaczyna karmić swoją córkę. Zacytuję Anię: „I to wszystko mądre, co na stronie piszecie, to ja w sumie w środeczku jakoś wiedziałam – fajnie, że ktoś też teściowej mojej na zewnątrz umie mądrze wytłumaczyć”.
Piękne rzeczy się dzieją, jeśli ludzie są gotowi się zatrzymać i zadać pytanie „czemu mam robić tak, skoro czuję, że wolę siak?”.
Sądzę, że dla wielu rodziców barierą dla BLW będzie bałagan po jedzeniu – co im doradzisz?
Zawsze przygarnięcie psa ;)
Wyobraźmy sobie sytuację, że dziecko upatrzyło sobie tylko parę warzyw, np. ziemniaki, brokuły, kalafior a innych nie chce. Wprowadzać na siłę inne czy dawać to na co ma ochotę?
BLW jest głęboko zanurzone w nurcie rodzicielstwa bliskości, nie przewiduje użycia siły. Powtarzające się podtykanie czegoś z namową jest jej odmianą. Co jakiś czas warto ponawiać propozycję zjedzenia czegoś, na czym nam z własnych powodów zależy. BLW tutaj może nauczyć mądrego rodzica akceptacji odmowy.
Ale warto zwrócić uwagę na to, co dziecko lubi najnajnajbardziej. Ta wiedza zawsze jest przydatna przy gorszym samopoczuciu dziecka lub przy błahym katarze, gdy głód jest sprawą drugorzędną. Jeżeli dziecko odmawia zjedzenia ulubionego ziemniaka, może być to sygnał ostrzegawczy od organizmu: sorry, ale ja teraz naprawdę koncentruję się na zdrowieniu, łakociami zajmę się może jutro. OK? Mamo? Tato? Dobrze?
Dobrze, załóżmy że w domu nauka BLW jest prosta. Jak sobie poradzić poza domem, np. restauracji, na wakacjach?
Tak, na to pytanie często odpowiadamy. Pudełko piknikowe. Pisałam kiedyś tekst o BLW-alcach lokali. Na wynos jest wiele produktów: pieczywo, fasolka szparagowa, kalarepka, marchewka w słupki, nawet owsianka na gęsto. A jeśli krępuje nas robienie bałaganu w miejscach publicznych, zamawiamy tam potrawy pod kątem sprawności malca. Moim zdaniem lepiej raz w miesiącu zamówić frytki, które są mało brudzące, a figurują z jakiegoś powodu w każdym dziecięcym menu, niż żeby wspólna wyprawa do restauracji była gehenną zakończoną pokrzykiwaniem na siebie i długim przepraszaniu obsługi za chaos. Pamiętamy wszyscy z Monty Pythona, jak nadgorliwi mogą być w przepraszaniu właściciele. W przyjmowaniu przeprosin możliwe, że też ;)
Nie jest też żadnym nietaktem podać niemowlęciu w kawiarni swoje jedzenie z BLW-pudełka. Samojedzące maluchy budzą z reguły przyjazne komentarze i ściągają zachwycone spojrzenia.
Tak, BLW w restauracji nie jest dla tych, którzy nie lubią być w centrum uwagi :)
Agnieszka Mocarska jest współzałożycielką portalu www.babyledweaning.pl – pierwszej polskiej strony o BLW (Baby-led weaning), czyli samodzielnym jedzeniu niemowląt. Jest wegetarianką i fanką gotowania fantazyjno-eksperymentalnego.
Wywiad pochodzi z portalu wegemaluch.pl
To wszystko,o czym Pani Mocarska tak długo tłumaczy jest może i dobre i piekne.Proszę jednak wytłumaczyć,skąd bierze się powszechne pragnienie do zabijania zywych orgaznizmów.I nie dotyczy to wyłącznie zwierząt,uznawanych za konieczne pozywienie,ale krwiożerczy stosunek do innych przedstawicieli naszego gatunku.Często „niszczvzymy” innych ludzi dla samej przyjemności.Wydaje mi się,że jest to jeszcze jeden dowód istnienia ewolucji biologicznej,w którą niektórzy nie chcą uwierzyć.Pewnie,można tłumaczyć wszystko,jako istnienie zła – ale czy to jest chociaż do uprawdopodobnienia?
Pasjonujący jest świat !
A rośliny? one też czują, tylko nie krzyczą…
Może kwestia jest w szacunku do WSZELKIEGO JEDZENIA, jakie spożywamy?
Do wszysttkich organizmów, które nas karmią?
To o czym piszesz, to nie jest takie głupie. Z tego, co pamiętam, to naukowcy badali czy rośliny potrafią reagować na bodźce zewnętrzne i okazało się, że tak:) Co przybliża nas do teorii, że rośliny mają układ nerwowy. Zatem weganom pozostanie żreć tylko kamienie:)