Bibliografia: Susan Greenfield – Tajemnice mózgu zwierząt;
Peter Lafferty – Siły natury;
George S. Fiehter – ABC Przyrody;
Przyrodolecznictwo w świecie zwierząt
Zwierzęta na swobodzie korzystają z przyrodolecznictwa, by utrzymać się w dobrym zdrowiu. Lwy i antylopy zażywają leczniczych kąpieli, wiele ptaków stosuje jad mrówek do kuracji antyreumatycznych, chorujące na żołądek wilki znają środki na wymioty. Pszczoły natomiast „wynalazły” antybiotyki na długo przed człowiekiem. Istnieją nawet zwierzęta zawdzięczające swoją dobrą kondycję specyfikom odmładzającym.
W Afryce Wschodniej, nad brzegiem sodowego jeziora Ngorongoro, z oparów mgły wyłania się hiena. Wyraźnie kuleje, jedna jej noga krwawi. Prawdopodobnie od ukąszenia przez ogiera zebry, który skutecznie obronił zwoje klacze przed jej atakiem. Skaleczony drapieżnik zbliża się płaskim łukiem do brzegów sodowego jeziora i brodzi w płytkiej wodzie.
Biała skorupa na piasku nabrzeża dowodzi, że jezioro zawiera wiele soli mineralnych. Oprócz chlorku sodowego – węglan sodowy, chlorek magnezu, siarczan magnezowy. Z pewnością dosyć, aby stanowić prawdziwe kąpielisko lecznicze dla chorych zwierząt. Roztwór zapewne piecze w ranie niczym jodyna i sprawia ból, ale wydaje się, jakoby zwierzę czuło, że im służy.
Chwilę później pojawia się kulawe gnu, następnie impala z chorą nogą, dwie ranne gazele Thomsona, utykający szakal, oryks – nadciągają z różnych stron, aby odzyskać zdrowie w tym jedynym w swoim rodzaju sanatorium przyrody.
Około godziny siódmej nadchodzi małe stado zebr. Trzydzieści metrów przed brzegiem wszystkie stają, po czym jedna tylko klacz kulejąc posuwa się dalej do kuracyjnej wody. Stado towarzyszy jej i czeka cierpliwie, aż chora zakończy swoje zabiegi.
Ale teraz obserwatorzy zauważyli dwa lwy. Czyżby poszukiwały łatwej zdobyczy pośród chorych kuracjuszy? Jednak te lwy w ogóle nie interesują się zabranymi. Chcą wyleczyć własne okaleczenia: rany w stanie zapalnym, jakie w łapach pozostawiły im kolce. Zresztą zebry i gnu nie uciekają przed lwami, widocznie wiedzą z całą pewnością, że tutaj nic złego stać im się nie może. W tym miejscu, w kąpielisku leczniczym, między drapieżnikiem a ofiarą panuje istny rajski Treuga Dei.
Zoolodzy amerykańscy relacjonują, że ogromne niedźwiedzie grizzly z Parku Narodowego Yellowstone kąpią swoje rany w źródle siarkowym.
Leśnicy zauważyli, że ranne sarny i jelenie nieraz „wypoczywają” w lesie na kobiercach mchu. Możliwe, że osłabione od ran zwierzęta po prostu mile odczuwają miękkość posłania z mchu. Jednocześnie nie ulega żadnej wątpliwości, że w mchach powstają bakteriobójcze antybiotyki. W jaki sposób?
Mech rosnący w próchnie właściwie chroni się przed atakami rozkładających bakterii produkowanym przez siebie lekiem. A gdy na przykład sarna przykłada swoją otwartą ranę do poduszki z mchu, skutek jest taki, jak po posypaniu naszych krwawiących ran proszkiem penicylinowym.
Odkryto także, że renifery w północnej części Finlandii leczą swoje okaleczenia w identyczny sposób. Zamiast mchu używają porostów, które również zawierają „leki bakteriobójcze”.
Jest to rzecz zdumiewająca: ludzie odkryli antybiotyk dopiero w 1928 roku. Z kolei zwierzęta – aczkolwiek nieświadomie – stosują ten środek od tysięcy, a może nawet milionów lat. Jakie jeszcze metody lecznicze znają i stosują zwierzęta?
Sztukę leczenia ran opanowały piżmaki. Okładają one krwawiące miejsca ciała żywicą jodłową, która nie tylko chroni przed zarazkami i zapaleniem, ale i przyspiesza proces gojenia się.
Skaleczone kozice tarzają się po dywanie z babki alpejskiej. Bydło cierpiące na reumatyzm kładzie się na krzewinki jaskry. Żyjące na Madagaskarze małpiatki na swoje okaleczenia przykładają liście pewnego drzewa tropikalnego. Dzięki temu rany, które normalnie goiłyby się przez dwa tygodnie, zasklepiają się po dwóch dniach.
Foki pospolite, które odniosły rany w wyniku kontaktu z rafą czy śrubą okrętową, szukają podwodnych łąk morszczynowych, przysiadują na nich i owijają ciało długimi pędami, opatrując w ten sposób swoje rany. Uczeni stwierdzili, że morszczyn, podobnie jak mchy i porosty, zawiera antybiotyki. W jego składzie znajdują się także fungicydy, czyli substancje grzybobójcze, oraz środki tamujące krwawienie.
Pingwin Adeli cierpiący na zapalenie jelit zjada kryl. Są to skorupiaki z gatunku Euphausia superball, które z kolei odżywiają się glonami Phaeocystrs pouchetti zawierającymi antybiotyk o leczniczym wpływie na jelita pingwina.
Kawki chętnie wyścielają swoje gniazda liśćmi pomidorów. Znajdujące się w nich chemiczne substancje są zabójcze dla owadów pasożytniczych, a więc chronią gniazdo od robactwa.
Opieka zdrowotna w świecie zwierząt staje się wręcz sprawą przetrwania tam, gdzie wiele tysięcy osobników stłoczonych jest na niewielkiej przestrzeni, a więc na przykład w ulu, w mrowisku czy fortecy termitów. Te małe zwierzątka mają tak znakomite sposoby utrzymywania higieny, że nam pozostaje tylko je podziwiać.
Początkiem tego wspaniałego odkrycia było – jak się to często zdarza w naukach przyrodniczych – niepowodzenie. Francuski badacz życia pszczół profesor Remy Chauvin i współpracujący z nim dr Lavie właściwie chcieli tylko sporządzić zestawienie wszystkich drobnoustrojów i bakterii, które pszczoły zbieraczki po powrocie z lotu przynoszą do ula.
W przypadku much czy innych owadów badania takie są sprawą prostą. Pozwala się zwierzętom tylko przebiec po pożywce i natychmiast na każdym śladzie rozwija się obfita kultura bakterii, którą można potem szczegółowo analizować.
Dziwnym trafem potraktowane w taki sam sposób pszczoły nie pozostawiały po sobie najmniejszych śladów, chociaż nie ma żadnej wątpliwości, że musiały po drodze stykać się z mnóstwem różnych mikroorganizmów. Wobec tego dr Lavie drutem platynowym sczesywał pokrywę włoskową i całą powierzchnię ciała niezliczonej ilości pszczół i próbował zainfekować pożywki. Daremnie. W końcu udało mu się udowodnić, że cała powierzchnia ciała pszczoły jest pokryta antybiotykiem niszczącym wszystkie bakterie, z jakimi owad się zetknął. To nie wszystko.
Drugim antybiotykiem pszczoły miodne powlekają swoje plastry, trzeci dodają do pyłku, czwarty mieszają z mleczkiem przeznaczonym dla królowej, a piąty z miodem. Stąd miód jest zdrowy także dla człowieka. Wreszcie szósty antybiotyk został odkryty w kicie pszczelim.
Kit ten pszczoły zbierają z pąków topoli i innych drzew i używają do uszczelniania ula. Skuteczność zawartego w kicie pszczelim antybiotyku jest wręcz nadzwyczajna – hamuje on wzrost grzybów i zapobiega kiełkowaniu wszelkich nasion. Nawet włożone do ula kartofle i siewne ziarna pszenicy nie zakiełkowały.
Jakkolwiek w pierwszej chwili produkcja i wykorzystanie tych sześciu antybiotyków nas zaskakuje, to gdy spojrzymy na rzecz retrospektywnie – rozumiemy, że zjawisko to jest nieodzowne. Bez tak znakomicie działających usług zdrowotnych zbiorowisko 50 tysięcy istot żywych, zebranych w ciasnym obszarze, byłoby równie zagrożone epidemiami jak obóz, w którym stłoczono masę ludzi bez żadnej kontroli lekarskiej.
Antybiotyk odkryto także w jadzie produkowanym przez gruczoł żołądka amerykańskiej mrówki ognistej (Solenopsis invicta). Wolno nam się więc domyślać, że mrówki ogarnięte są podobną lekomanią jak społeczeństwo pszczół. Zresztą nie tylko zwierzęta społeczne mają zdolność do produkcji antybiotyków.
Niektóre samotnie żyjące zwierzęta, aby zabezpieczyć swoją egzystencję, także muszą mieć zdolność wytwarzania lekarstw i wykorzystywania ich do celów leczniczych. Są to te zwierzęta, które żyją w wilgotnym, pełnym zarazków środowisku.
Niektóre ślimaki, na przykład winniczki, ślimaki ogrodowe i śliniki wielkie posiadają własne „fabryki” leków. Gruczoły ich produkują wydzieliną, pod której wpływem bakterie zbijają się w grudki, po czym jako „pakiety” mogą zostać wydalone przez ciało. Zresztą wydzieliny tych ślimaczych gruczołów pomagają na niektóre dolegliwości ludzi, jak koklusz i astma.
Strzykwy są tak miękkie i ociężałe, że mogłyby się łatwo stać ofiarą pleśni, gdyby nie produkowały własnych fungicydów. Są to leki podobne do tych, którymi opryskuje się kąpieliska, aby uniknąć zakażenia stóp grzybicą.
Nie mniej gorliwie leczą się liczne ptaki śpiewające, które stosują profilaktycznie przeciw reumatyzmowi, co dwa lub trzy dni odpowiedni naturalny środek leczniczy: w czasie trwającego kilka minut zabiegu opryskują okolice skrzydeł i ogona kwasem mrówkowym.
Ptaki śpiewające przeprowadzają tę kurację bardzo zręcznie. Najpierw dziobem, niczym pęsetką wyjmują mrówkę z mrowiska, następnie pocierają swoje upierzenie. Mrówka w tej sytuacji czyni to, co zawsze, kiedy jest w niebezpieczeństwie: z gruczołu jadowego odwłoku wytryskuje kwas i to na odległość do dwudziestu centymetrów. Wszystko dzieje się naturalnie w mgnieniu oka. Stąd też ptak w swojej czynności „namrówczania się” musi być jeszcze szybszy. Dopiero w 1973 roku udało się na zwolnionych zdjęciach filmowych, wykonanych przez dr Anke Queregasser w stacji ornitologicznej Radolfzeli rozpoznać, że ptaki nasze istotnie używają do tego mrówek w charakterze rozpylacza.
Jeśli więc na przykład jakiś szpak odwiedza mrówczaną ścieżkę, aby dobrać sobie „rozpylacz”, przestępuje on z szybkością maszyny do szycia z nogi na nogę, aby mrówki nie zdążyły go ukąsić. Gdy potem się opryskuje, zamyka oboje oczu, aby żrący kwas nie dostał się na spojówki. Skoro autoterapia została zakończona, ptak odrzuca daleko od siebie śmiertelnie teraz już okaleczałą mrówkę albo ją zjada.
Młode szpaki już w wieku pięciu do sześciu tygodni zaczynają używać mrówek jako środka przeciwreumatycznego. Co prawda na początku bardzo nieśmiało i to tylko przez kilka sekund. W drugim miesiącu życia potrafią już do dzioba wziąć jednocześnie dwie mrówki, później trzy, cztery i tak coraz więcej. Od osiemdziesiątego dnia życia robią sobie pęczki z nieraz nawet aż do dwudziestu mrówek, ułożonych wszystkie „strzykawkami” w jedną stronę i porządnie się nimi nacierają. Następnie wyrzucają „puste” owady, chwytają dwadzieścia nowych i tak kilkakrotnie przez piętnaście lub dwadzieścia minut.
Zasady profilaktycznego leczenia reumatyzmu są wrodzone takim ptakom, jak szpaki, kosy, zięby, drozdy śpiewaki, słowiki chińskie i wielu innym. Natomiast tego, że mrówki stanowią odpowiednie „narzędzie” do zabiegów autoterapii, muszą się nauczyć. Młode ptaki hodowane przez człowieka, w izolacji, którym rodzice nigdy nie pokazali, jak się ”namrówczać”, próbują z początku szczęścia z niedopałkami papierosów, kulkami antymolowymi, chrząszczami, korkami i innymi „prezencikami” wsuwanymi im do klatki. Ale skoro te przedmioty i zwierzęta nie mogą im ofiarować kwasu mrówkowego, nigdy więcej takich prób nie podejmują.
Wilki też mają swoje sposoby na choroby. Zwierzęta te są nieporównywalnie bardziej wrażliwe od hien, sępów i innych padlinożerców, które bez najmniejszego nawet śladu niedyspozycji żołądkowych trawią mięso całkowicie zepsute, śmierdzące i rojące się od robactwa. Wilki podobnie jak ludzie, po spożyciu zepsutego mięsa cierpią na straszne bóle brzucha i klasyczne zatrucie mięsem.
Początki burczenia są dla wilka sygnałem alarmowym, który każe mu zabrać się jak najprędzej do poszukiwania naturalnego leku, aby uwolnić żołądek od szkodliwej zawartości.
Z punktu widzenia człowieka jest to problem niełatwy. Środek przeczyszczający nie jest wskazany, bo przecież nie o to chodzi, by trujące mięso prędko przepchać przez jelita.
Ludzie potrafią wywołać wymioty przez wprowadzenie palca do gardła. Wilk zrobić tego nie może. A skąd zwierzę na łonie natury ma wziąć środek na wymioty, a więc emetyk, który tak silnie drażni śluzówkę żołądka, że skurcze mięśni ścian żołądka wypychają treść pokarmową w górę?
Okazuje się, że wilk może zdobyć taki środek. Pożera on w bardzo krótkim czasie duże ilości pokrzyw, a jeżeli jej brakuje, to trawy, i aż tak bardzo zbiera mu się na wymioty, że zwraca wszystko razem z zepsutym mięsem.
Na tym nie koniec. Dr Ratledge z Kanady donosi, że wilki znają nawet środek przeciwko jadowitym ukąszeniom grzechotnika: Żują zioło o znamienitej nazwie rdest wężownika. Podobnie owce przy zaburzeniach żołądkowych zjadają rośliny krwawnika pospolitego.
Bywa także odwrotnie, że zwierzęta cierpią z powodu nazbyt szybkiej aktywności jelit. Wiemy, że jelenie i sarny stosują w takich wypadkach znakomicie działający środek zaradczy: garbnikowe kwasy zawarte w korze drzew. Może ktoś się nieraz dziwił, dlaczego te dumne zwierzęta naszych lasów często, zamiast zajadać smaczną trawę (albo siano), okorowują drzewa i pożerają szorstką korę. Przyczyny szukać należy w przyrodolecznictwie.
Małpy człekokształtne również bywają jednocześnie pacjentem i lekarzem. Stella Brewer opowiadała, jak w jej rezerwacie szympansów w Senegalu zwierzęta wyciągają sobie bolesne kolce z nóg i jak czyszczą sobie uszy ptasim piórem. Kiedy mają silny katar, ostrożnie wtykają sobie źdźbła trawy do nozdrzy, a następnie wydmuchują nosem wydzielinę w powietrze: podziwu godna forma użytkowania narzędzia.
Jeszcze bardziej zdumiewająca jest pewna lekarska czynność stosowana wobec małpich dzieci przez matki szympansów i orangutanów bezpośrednio po narodzinach.
Pierwszym przeżyciem ludzkiego dziecka na Ziemi są klapsy w pupę. Noworodek powinien głośno zakrzyczeć, aby przez to uruchomić pierwszy oddech.
Małpy człekokształtne mają zupełnie inną, o wiele delikatniejszą metodę: matka orangutana bezpośrednio po wypchnięciu noworodka chwyta swoje dziecko, przegryza pępowinę i przybliża się do nowego ziemskiego stworzonka, jakby je chciała pocałować. Tymczasem jest to tylko wdmuchiwanie mu własnego oddechu – klasyczny wręcz przykład sztucznego oddychania na zasadzie usta – usta.
Sztukę tę zresztą znają jedynie małpy człekokształtne żyjące na wolności. Zwierzęta urodzone w ogrodzie zoologicznym, które nie mogły się je nauczyć od matki, nie wykazują tej cudownej umiejętności.
Najwyższy poziom opieki nad chorymi w świecie zwierząt osiągnęły dziwnym trafem wcale nie małpy człekokształtne, lecz mangusty karłowate.
Zachowanie tych zwierząt obserwowała dr Anne Rasa z Instytutu Fizjologii im. Plancka w Seewiesen. Przedmiotem jej obserwacji była grupa dwunastu mangust z rodziny łaszowatych.
Jedna z mangust, o imieniu Konradin, ciężko zachorowała. Zwierzę to nie plasowało się wysoko w w plemiennej hierarchii, także przy jedzeniu wspólnej zdobyczy był raczej zawsze ostatni w kolejce. Skoro tylko pojawiły się pierwsze oznaki choroby, nikt z „wysoko postawionych” już nie odganiał go od strawy. Pozwalano mu nawet jednocześnie z matką zjadać ten sam kawał mięsa, tak jak gdyby był całkowicie równouprawniony z przewodniczką. Nawet małżonek „szefowej” przeciwko temu nie oponował.
Kiedy Konradin zachorował, ustąpiono mu również luksusowego miejsca na jednym z pniaków, w każdym razie dopóty, dopóki miał jeszcze dość siły, by się na niego wspiąć. Kiedy postępujące porażenie już na to nie pozwalało, inne mangusty także nie chciały spać na górze. Wszystkie pozostawały odtąd na dole, kładły się blisko chorego i ogrzewały go swoimi ciałami.
Przed chorobą nikt nie miał szczególnej ochoty sypiać z Konradinem. Teraz wszyscy pragnęli być tym bliżej niego i tym dłużej przy nim, im bardziej był chory. Jednakże wszystkich prześcigała w gorliwości „para szefostwa”. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu godzin przed śmiercią nie opuściła go ani na chwilę.
Po trzydziestu ośmiu dniach choroby Konradin zmarł. Nawet po jego śmierci towarzysze trwali przy nim wiernie. Jeszcze przez pięć dni spali przy nim, aż dr Rasa zdecydowała się usunąć rozkładające się zwłoki.
Czy wobec tak cudownego sposobu zachowania należy się w ogóle pytać o sens biologiczny? Ogrzewanie chorych aż poza granice śmierci przez ścisły kontakt z własnym ciałem i czyszczenie ich przez wylizywanie całego ciała kryje przecież w sobie wielkie niebezpieczeństwo zakażenia i śmierci pielęgnujących. Jakaż tu może istnieć korzyść dla przetrwania wspólnoty?
Od opisanych obserwacji w zagrodzie bliższy będzie rzut oka na życie mangust w normalnych warunkach. Tam najczęstszą przyczyną choroby jest nie infekcja, lecz ukąszenie węża.
Otóż, te łaszowate mogą co prawda wytrzymać znaczną porcję jadu węża, ale nie są na niego całkowicie odporne. Cierpią bardzo poważnie wskutek działania tej trucizny, chociaż tym mniej, im częściej przeżyły ukąszenia. A mogą one przeżyć niejedno takie ukąszenie tylko dlatego, że na łożu boleści są tak nadzwyczaj troskliwie pielęgnowane przez swoich towarzyszy z grupy.